Już kilka chwil po, jak dowiedziałem się, że naszym rywalem o fazę grupową Ligi Europy będzie Ajax Amsterdam wiedziałem, że muszę tam być, a pamiętać trzeba, że wygrali z Panathinaikosem Ateny dopiero po kilkunastu seriach rzutów karnych. Była późna noc, ale nie przeszkadzało to na to, aby mój brat Bączek od razu dzwonił z informacją, że u niego śpimy w Goudzie i jest to mecz z kategorii “Must See Go Together”. A zapas chłodzących czasoumilaczy już czeka:
Kolejne dni upłynęły nad skompletowaniem załogi wyprawy, nad wyborem środka transportu oraz czasu, w jakim nasz wyjazd miał się odbyć. Nie było to ani trudne ani długie. Załoga raz dwa się określiła, określiliśmy szybko czas i formę transportu. Po drodze był jeszcze mecz u siebie, srogi łomot mimo nadziei i oczekiwanie na podróż. Wiadome było, że do Amsterdamu wybiera się spora grupa kibiców Jagiellonii, w tym również i my.
Oczywiście skoro jechaliśmy automobilem i wiedział o tym emigrant, mój rodzony brat El Bączek, to w drogę zapakowana została lodówka podróżna, a w niej:
niesamowitej jakości mięso i ryby z Polski
niesamowitej jakości napitki
do tego ogórki kiszone - nazywane przez miejscowych jajcogłowych ogórkami z fantą
ziemniaki, dobre bo z Polski i w Niderlandach nie ma :D
Przyszedł dzień wyjazdu. Za kierownicą swego “battlecruisera” z amerykańskim pochodzeniem zasiadł Don Kiszon, obok niego nienachalnego wzrostu Lipa, z tyłu Ojciec Prowadzący, Ojciec Założyciel Sova oraz poważnej kubatury Fiodor. Wesoło było od początku, a podróż mijała szybko i niewiele po godzinie 11 byliśmy już praktycznie przy granicy z Rzeszą. Oczywiście warunkiem koniecznym było spożycie obiadu w Ojczyźnie, a nie później w sukcesorze III Rzeszy. I tu zaczyna się przygoda.
W pewnym momencie w amerykańskim rekinie szos skrzynia biegów zaczęła robić stuku puku. Stało się w chwilę po tym, jak kierujący krążownikiem kapitan Don Kiszon stwierdził
- eee Panowie nie ma chuja, na godzinę 18 jestesmy na miejscu w Niderlandach ;).
No złośliwy złomek, usłyszał i pokrzyżował plany. Więc stop, trójkąt ostrzegawczy na autostradę i czas szukać kamizelek odblaskowych. Mieliśmy, ale takie na nas trochę przykuse były, więc Kapitan Don Kiszon jedynie ubrał. Niemniej jednak z arcy mądrymi minami stanęliśmy w upale nad otwartą maską kontestując myśl - ja wiem co się stało, auto się zepsuło.
Po chwili poszukiwania udało się odnaleźć osobę, która będzie mogła dokonać holowanka z hajłeja i przynajmniej sprawdzić, co może być przyczyną stukupuku. Zanim jednak to nastąpiło o mało nie nastąpiła inna awaria, ale na całe szczęście był papier toaletowy.
Kiedy laweta przyjechała pojawiła się pewna niedogodność. Kierujący lawetą miał jedną wadę. Seplenił i się jąkał, co stanowiło dość istotne utrudnienie w komunikacji. Okazało się że laweta sprawna, nasza piątka zapakowana do kabiny, co już było wyzwaniem. Jako, że nie jesteśmy w ciemię bici, oraz nawiązujemy relacje z ludźmi, szczególnie po odrobinie napoju gruszkowego zaczęliśmy wypytywać Pana Laweciarza o różne kwestie. Niejako delikatnie zażartowałem, że jesteśmy grupą rekonstrukcyjną wojów słowiańskich i jedziemy na turniej rycerski do Holandii, a auto a takie ciężkie, bo wieziemy takie tam miecze, kolczugi i zbroje. Laweciarz coś odpowiadał, ale jego wymowa oraz pęd powietrza skutecznie utrudniały zrozumienie. Po kilkunastu minutach zjechaliśmy z “hajłeja” i dojechaliśmy do gawry Laweciarza. Trochę nas zastanowił znak kierujący na posesję o treści “wyścigi gratów” ale do głowy takich drobnostek nie braliśmy, choć pacjent z “paki za nami mógł się nadać”. Był to środek niczego. Powiedzieć, że jesteśmy w dupie to nic nie powiedzieć. Garaż szutrówka i nothing else. Dobrze, że nie było tablic “Achtung Minen”.
Nic to. Zajechaliśmy, dokonaliśmy uzupełnienia płynów i do przodu, trzeba amerykańskiego krążownika doprowadzić na podnośnik. Zjechał z lawety i w chwilę nasza wesoła drużyna wepchnęła go na stanowisko. po chwili już był przygotowany do podniesienia i w pewnym momencie z boku wyłonił się Laweciarz i z miną nie znoszącą sprzeciwu stwierdził:
wy wy wy wy wypier wypierdalać mnie ku ku ku rwa te ko ko ko kolczu kolczugi, aby mi się na na na na Łeb nie wy wy wypie pie pie doliły
I tu nastąpiła chwili tzw majndfaka, a zaraz po niej doszło do takiego parsknięcia i rechotu całej załogi, że o mało nie trzeba było podawać tlenu. Nadmienić należy co słusznie zauważył Lipa, że Laweciarz Bartuś był zawziętym mechanikiem, że odmówił obiadu u mamusi. Przynajmniej nam się tak wydawało, że odmawiał tego obiadu. A jak wiadomo obiad rzecz święta!
Sytuacja zrobiła się, jakby to powiedzieć - niesmaczna. Od intelektu laweciarza zależała dalsza podróż, a ten nie był niestety najostrzejszym ołówkiem w piórniku. Zaprosił nas do wyjątkowej jakości pokoju oczekiwań. Niemniej jednak pokój oczekiwań mógłby współgrać z leciwością mitycznych kolczug. Sofy owszem skórzane, ale tak jakby wylegiwała się na nich maciora z kolejnym pokoleniem prosiaków. Stół również przykryty patyną czasu, srogo przyprószony kurzem. Najważniejsze jednak było co innego. Wyciągnięta lodówka z krążownikowego bagażnika została podłączona do prądu. Była szansa, ze mięsne łakocie dojadą bez zepsucia.
Po ogarnięciu pierwszej nudy, uszczupleniu portfela o dobrych 700 stów za 20-minutowe holowanie rozpoczęliśmy poszukiwania nowego środka transportu. Zaprzyjaźniony laweciarz zaoferował, że jest w stanie pomóc i ma możliwość wypożyczenia od znajomej firmy zastępczego automobila. Za 350 za dobę. Na co próbowaliśmy mu przekazać w słowach niezbyt obelżywych, że chyba zamienił się z penisem na głowę i takiej stawki nie płacimy. Po chwili cwana gapa “z chuj wie kąd” zaproponowała, że wujek gugle nam pomoże, a cena równie dobrze może i 600 wynieść za dobę. Po kilku telefonach, po chwili narady, sprawdzeniu kilku wypożyczalni sieciowych i uzmysłowieniu sobie tego, że amerykański automobil jakby nie patrzeć zostanie do chwili odtransportowania go do domu to nie będziemy szkód osobistych urządzać Laweciarzowi i przystaliśmy na bandyckie ceny. Po ponad godzinie młoda dama, ochrzczona szybko brudnopis, podrzuciła na nasze pustkowie wypożyczane auto. Sprawnie niczym drużyna Wojsk Obrony Terytorialnej zapakowaliśmy się, zapłaciliśmy ustalone kwoty i ruszyliśmy w drogę. Po niespełna godzinie byliśmy już w IV Rzeszy.
1:1
-:-